Co się stało ze skarbem Inków?



 W życiu warto mieć trochę szczęścia, a przy poszukiwaniu skarbów trzeba nieć go znacznie więcej. W malowniczym miasteczku Key West na Florydzie jest Muzeum Morskie (Maritime Museum) zorganizowane przez Mela Fishera, człowieka, któremu dopisało szczęście, gdy w 1985 roku odnalazł zatopiony hiszpański galeon Nuestra Seniora de Atocha. Wrak okazał się pełen skarbów, których wartość oszacowano na 450 milionów dolarów. Zaraz przy samym wejściu do historycznego budynku, w którym mieści się muzeum umieszczono XIX wieczną mapę. Na planszy w kolorze sepii, widać niewyraźne kontury wysp, wyblakłe cyfry i kilka linii pomiarowych.  Mimo że wszystkie starannie opisano to i tak trudno się zorientować, jaki fragment archipelagu Floryda Key przedstawia. Za to wyraźnie zaznaczono na mapie pozycje zatopionych statków. Obok czarnych kropek wskazujących położenie wraków umieszczono ich nazwy „Napoleon”, „Nawigator”, „Forerest”, „Villanneya” i … „Warsaw”.  Nazwa „Warsaw” od razu przykuwa uwagę każdego, przybysza z nad Wisły.  Kto w XIX wieku nazwał tak statek, czyją był własnością i kto na nim żeglował po Karaibach? Przecież nie było wtedy państwa polskiego a Warszawa była prowincjonalnym miastem na obrzeżach rozległego imperium rosyjskiego.  
 
XIX wieczna mapa z muzeum morskiego w Key West.
    By znaleźć odpowiedz na te pytania trzeba było przeszukać stare archiwa i z ogromnym trudem odszukać w nich dokumentacje budowy drewnianego żaglowca.  Długi na 35 i szeroki na 8 metrów statek jak wynika ze starych zapisków wykonano z solidnego dębu. Zwodowano go, co wyraźnie zaznaczono w dokumentach w wigilię św. Jana, czyli 23 czerwca, 1848 r. w stoczni Mobile w stanie Alabama nadając mu nazwę „Warsaw”.  Budowę rozpoczęto dwa lata wcześniej na zlecenie francuskiego armatora o dziwnej nazwie E.B. G.O.N du P. mającego siedzibę w Paryżu.  Bryg kosztował trzy tysiące funtów w złocie. Suma ta została wpłacona na konto stoczni za pośrednictwem, First Scottish Bank of Edynburg.  Niema w tym chyba nic dziwnego, że statek dla francuskiego armatora budowany był w amerykańskiej stoczni za pieniądze dostarczone przez szkocki bank?

Tak wyglądał bryg "Warsaw"

Następna ważna informacja dla wyjaśnienia tajemnicy brygu została odnaleziona w archiwum w Tallahassee stolicy stanu Floryda. Z zachowanych tam dokumentów wynika, że żaglowiec ”Warsaw” zatonął podczas huraganu w dniu 10 października 1870 roku w okolicy rafy, Looe Key na pozycji  24° 32’.91” North  81° 24’.35” West. Świadczy o tym dokument wystawiony przez Superior Court of Key West Floryda i podpisany przez sędziego Williama Marvina z Wrecking License Buremu 

                                                                                       Bryg w sztormie                                               Art. Victor  Mays


    W katastrofie jak zeznali przed sądem uratowani marynarze, zginął kapitan i dwóch niedawno zaokrętowanych w kolumbijskim porcie członków załogi. Pierwszy oficer z nieszczęsnego brygu twierdził, że widział owych żeglarzy jak zaraz po wejściu statku na rafę szybko bez cienia wahania zeszli pod pokład. Wydało się mu to dziwne, bo wszyscy zgodnie z rozkazem kapitana tuż przed katastrofą, umieścili swoje najcenniejsze rzeczy w szalupie przygotowanej do wodowania. 

Ostatnie chwile brygu

Zagadkowe jest również to, że w manifeście statkowym, w którym dokładnie spisany jest cały ładunek, oraz wymienione są europejskie porty, do których towary miały być dostarczone, ktoś ręcznie dopisał uwagę „Ładunek bez wartości ‘’ i postawił inicjały W.H. B. Dopisek ten wyraźnie różni się charakterem pisma od pozostałej części dokumentu.   Wydaje się, że uczyniono go celowo by zniechęcić innych do przeszukiwania wraku.


Dopiero niedawno, po 130 latach od zatonięcia statku dzięki zbiegowi okoliczności udało się odkryć fascynującą historie, jaka kryje się za katastrofą brygu „Warsaw”.   Odnalezione w różnych archiwach dokumenty a co najważniejsze zachowane w prywatnych rękach oryginalne dziewiętnastowieczne listy pozwoliły wyjaśnić tajemnice brygu. Dobrze zachowane, pisane równym charakterem pisma listy z Paryża, Karaibów, Meksyku i Peru wysyłane były na Wołyń.  Ostatni list, o czym świadczą stemple pocztowe na kopercie wysłano z Hawany na kilka dni przed katastrofą


Pożółkłe kartki papieru i oklejone znaczkami koperty są jak pamiętnik pisany z podróży na koniec świata.  W listach tych opisana jest pełna przygód historia dwóch młodych przyjaciół, którzy po upadku Powstania Styczniowego opuścili kraj.  W Paryżu, mieście pełnym emigrantów – z obu narodowych powstań – rozpoczęli naukę w sławnej szkole budowy dróg i mostów. Niestety na skutek carskich prześladowań uległy przepadkowi ich rodzinne majątki na Wołyniu, co pozbawiło ich środków utrzymania i uniemożliwiło dalszą naukę. Wtedy to, młodzi Polacy postanowili wyruszyć do Kalifornii by tam szukać złota. Planowali jednak, że gdy tylko powiedzie im się za oceanem, powrócą do kraju i wykupią zagrabione carskim dekretem dwory. Wyruszyli w drogę przez południową Francję gdzie w tawernie u podnóża góry Montségur poznali historię Katarów ( potrz link Tajemnice)– heretyków, spalonych na stosie w 1244 roku. Po przekroczeniu Pirenejów dotarli do portu Vigo w Hiszpanii, stąd pocztowym parowcem odpłynęli na Karaiby. W śród wysp morza karaibskiego żeglowali na pokładzie drewnianego szkunera w towarzystwie szkockiego geografa Henrego MacFeany. Mimo wielu przygód i złożonej przez Szkota propozycji  wspólnego poszukiwania skarbu srebrnej floty postanowili jednak konsekwentnie kontynuować swoją podróż do Kalifornii. Z portu Veracruz wyruszyli konno do Acapulco skąd zamierzali odpłynąć statkiem do San Francisco. Podczas przeprawy przez przełęcz w górach Sierra Madre del Sur Wołyniacy byli świadkami bandyckiego napadu na karetę. Zaprawieni w bojach powstańcy szybko poradzili sobie z napastnikami, stając bohatersko w obronie podróżnych. Niestety Señor Jose, Maria, Fernando Condorcanqui,właściciel karety,  na której drzwiach wymalowany był herb ze srebrnymi żmijami został w czasie napadu poważnie ranny.
Wieczorem przy ognisku, señor Condorcanqui mężczyzna o siwych włosach i oliwkowej skórze mówiąc po hiszpańsku z dziwnym akcentem jeszcze raz podziękował polakom za uratowanie życia jemu i jego córce Micaeli.
W liście wysłanym z Acapulco i adresowanym jak wszystkie inne do panny Hani na Wołyń można przeczytać o tym jak zakończyła się ta przygoda w górach:





                                           Czy o zamku  w Niedzicy mówił Señor Condorcanqui?






Kipu - pismo węzełkowe


-->
Polacy zapewnili Micaelę, że wola zmarłego zostanie spełniona. Tak, bowiem nakazuje tradycja i obyczaje kraju, z którego pochodzą.
W Limie przybysze z Wołynia spotkali rodaka profesora Ernesta Malinowskiego absolwenta tej samej paryskiej szkoły budowy dróg i mostów, który na zlecenie rządu peruwiańskiego budował fortyfikacje portu Callao a teraz zajęty był budową Transandyjskiej kolei żelaznej.  Profesor Malinowski bardzo życzliwie odniósł się do młodych podróżników i starał się im pomóc w odnalezieniu kogoś, kto umiałby odczytać kipu. Niestety wszyscy, do których się zwracali na widok pęku sznurów rozkładali bezradnie ręce lub uciekali w obawie przed hiszpańska prowokacją.  Po kilku tygodniach spędzonych w Limie za poradą Malinowskiego postanowili wyruszyć do Cusco by tam znaleźć quipu camayoc, co w języku keczua znaczy: człowieka umiejącego czytać kipu.  W Cusco, oprócz huaqueros – podejrzanych typów rozkopujących inkaskie cmentarze nie było nikogo, kto znałby pismo węzełkowe lub umiałby wskazać drogę do Tawantinsuyu.  Mimo to młodzi podróżnicy postanowili sami wyruszyć w Andy na poszukiwania tajemniczej krainy. Przez kilka kolejnych miesięcy błądzili wśród ośnieżonych gór, przepastnych dolin docierając do biednych wiosek lub niewielkich miasteczek. Wszędzie tam na widok białych „gringo” rozciągających kipu miejscowi odwracali się lub przecząco kręcili głowami.  Gdy zmęczeni i zrezygnowani mieli już wracać do Arequipy na jednej z przełęczy spotkali handlarza, któremu padła juczna lama. Biedak rozpaczał nad martwym zwierzęciem, bo sam nie mógł unieść całego straganu a żal mu było cokolwiek zostawić z lichego towaru. Polacy podarowali mu jedną ze swoich lam, która i tak już od kilku tygodni nic nie niosła. Wieczorem przy ognisku jak zwykle, choć tym razem bez większej nadziei, zapytali handlarza czy wie coś o krainie Tawantinsuyu lub zna kogoś, kto umie, czytać kipu. Właściciel przenośnego straganu tak jak wszyscy pytani o to odpowiedział, że nic nie wie i o niczym nie słyszał, ale po chwili rozglądając się uważnie, powiedział cichym głosem.






                                  Widok na kanion z murów fortecy      fot. R Czejarek/Colca Condor2009 -

Była to wiadomość, na która od dawna czekali przybysze z Europy.  Nareszcie po tylu miesiącach tułaczki poczuli, że są już blisko celu.  Rano, gdy tylko słońce wzeszło i oświetliło biały szczyt wulkanu Misti,  Wołyniacy byli gotowi do dalszej drogi. Żegnając się z nimi handlarz wskazał im dokładnie gdzie mają iść:





Po kilku dniach podróżnicy dotarli na krawędź wielkiego kanionu. Zamieszkali w chacie, w której na ścianie wisiał stary hiszpański rapier. Właściciel domu, postawny Indianin, z uwagą śledził ich poczynania.  Dopiero po trzech dniach bezskutecznego poszukiwania ścieżki prowadzącej na dno kanionu zdecydowali się pokazać gospodarzowi kipu.
Co wydarzyło się w chacie nad kanionem opisane jest w kolejnym liście:





Na tą chwile Polacy czekali od dawna, padli sobie w ramiona gratulując jak im się wydawało dotarcia do celu. Ale radość nie trwała długo przerwał ją ostry głos gospodarza.




Podróżnicy opowiedzieli przygodę, jaka ich spotkała w górach Sierra Madre del Sur i o tym, że kipu dostali od Seniora Condorcanqui z poleceniem by odszukali w Andach krainę Tawantinsuyu.  Na wszelki wypadek nic nie wspomnieli o skarbie, który ma tam na nich czekać.
 Po tych wyjaśnieniach gospodarz, już zmienionym łagodnym głosem powiedział.  Jutro rano ruszamy.
Wyszli z chaty przed świtem. W zupełnej ciemności podążali za przewodnikiem, który wyraźnie kluczył zmieniając, co pewien czas kierunek marszu. Prowadził ich przez jaskinie, do której wejście ukryte było wśród kolczastych krzaków, pod nawisami skalnymi, z którego ciekła zimna woda o dziwnym gorzkim smaku, minęli gorące źródło gdzie woda zamknięta w niewielkiej kotlinie bulgotała jak w garnku. Obaj próbowali zapamiętać przebytą drogę. Gdy pierwsze promienie słońca zaczęły oświetlać szczyty gór dotarli do ścieżki prowadzącej w dół kanionu. Wąska kręta dróżka znikała, co chwila wśród skał, stromo prowadząc, coraz niżej. Około południa byli już prawie na dnie kanionu, słychać było szum wodospadów i zrobiło się bardzo zimno. Kanion jest tak głęboki, że słońce prawie nigdy nie dociera na jego dno.  Nie ma tu żadnej roślinności prócz suchych traw, jest tylko goła skała, wulkaniczny pył lub gliniasta ziemia.  Rzekę płynąca dnem kanionu przekroczyli po wiszącym moście wykonanym z trawy przez mieszkańców Andów, którzy opanowali do perfekcji technikę plecienia solidnych lin z rosnących w górach traw.



Most z traw wiszący nad kanionem.


Po drugiej stronie rzeki ścieżka stromo prowadziła pod górę. Mozolnie, przystając, co chwila wspinali się nią teraz ku szczytowi, który jak wyspa tkwiła w środku wielkiego kanionu.  Co pewien czas mijali ukryte w skalnych ścianach stare grobowce. Niektóre groby na skutek działania czasu i trzęsień ziemi, które nie są tu rzadkością, były otwarte.  Pęknięte gliniane, ściany odsłaniały wnętrza.   Zaglądali tam z ciekawością.   W każdej grobowej niszy, która w tutejszym języku nazywa się „colca”, na centralnym miejscu, w otoczeniu przedmiotów codziennego użytku siedziała mumia zawinięta w kolorowe bogato zdobione szaty i grube pledy.  Przewodnik, pełen respektu i lęku przed światem umarłych nie wchodził ani nie zaglądał do środka.

Grobowiec "Colca" ukryty w scianie kanionu.

Gdy dotarli na szczyt góry zapadał zmierzch. Po przejściu ostatnich kilku metrów, stanęli na płaskim wierzchołku i wtedy oczom ich ukazała się dolina a właściwie ogromna niecka otoczona wałem obronnym zwieńczonym kamiennym murem. Wgłębienie na szczycie, powstało w sposób naturalny a może raczej wykopane było przez ludzi, mur  zaś wykonano z głazów o takim samym kolorze, jak otaczające go skały.  Uformowano go w taki sposób by pasował kształtem do terenu.  Nieliczne krzaki dopełniały maskowania.  Pośrodku doliny wznosiła się świątynia, zbudowana z szarych starannie ociosanych kamieni, precyzyjnie dopasowanych do siebie.  Bloki skalne tworzyły regularną bryłę budowli, której wysokość nie przekraczała krawędzi otaczającego ją muru.


                                                                                               Ukryta forteca.                                               foto.  Colca Condor 2009

W liście wysłanym z Limy czytamy:

Długouchy kapłan inkaski.








 Po trzech dniach w świątyni zjawił się ponownie przewodnik i oświadczył, że karawana lam gotowa jest do drogi. Wtedy to towarzystwie długouchego zeszli ponownie na dno kanionu. Tu wśród świeżo otwartych grobowców, wykutych w skalnych ścianach, stała karawana pięćdziesięciu lam wraz z kilkunastoma poganiaczami. Kapłan zbliżył się do pierwszej lamy i z jej juków wydobył szkatułę wykonana z twardego wypolerowanego drewna i powiedział: 

                                                                                                                       Rys. James McConnell.                
 



                                             Otwarty grobowiec "Colca"                                         foto. R. Czejarek/ Colca Condor 2008



Polacy wyposażeni przez kapłana w skórzane kipu będące glejtem zapewniającym bezpieczeństwo na całym terytorium Tawantinsuyu wyruszyli w drogę powrotna. Korzystali z Capac Nan drogi wybudowanej przez Inków prowadzącej przez niebotyczne przełęcze Andów i tropikalną dżunglę.  O wszystkim za pomocą chasquis – górskich biegaczy powiadomili profesora Malinowskiego, który odradził im by ze względu na prowadzoną przez Peru wojnę nie przybywali do Limy i unikali większych miast..  Profesor w porozumieniu z Paryskim przyjacielem polecił im by udali się do kolumbijskiego portu Barranquilla gdzie będzie na nich czekał statek. Droga przez Andy dzięki indiańskim przewodnikom i specjalnemu skórzanemu kipu była stosunkowo łatwa i bezpieczna  - tylko kilka razy podczas przeprawy przez góry młodzi podróżnicy musieli sięgać po broń.

Karawana lam na andyjskiej przełęczy.



 Najbardziej niebezpieczna była przeprawa przez dżunglę zamieszkałą przez Indian Shuar żyjących u podnóża Andów na granicy Ekwadoru i Peru. Ci dzicy mieszkańcy dżungli znani są z tego, że podobnie jak Indianie Jivaro preparują ludzkie głowy zmniejszając je do wielkości męskiej pięści. Na szczęście, ale nie bez przygód dzięki opiece duchów, odwadze i zaradności, udało się im dotrzeć do zatoki meksykańskiej gdzie czekał na nich żaglowiec „Warsaw”.



 Na pewno niektórzy członkowie załogi zastanawiali się nad tym, co było w ciężkim bagażu, który pod osłoną nocy przeładowano z indiańskiej lodzi do ładowni brygu. Ale wiedzieli, że w ich zawodzie i w tych portach nie warto być zbyt dociekliwym. Ogorzałe od słońca twarze tajemniczych przybyszów i zniszczone ubrania świadczyły, o tym, że już od dawna są w podróży.  Sprawne ruchy i ukryte pod peruwiańskimi poncho pistolety budziły respekt nie tylko wśród załogi, ale również wśród bywalców portowych tawern. Wyglądali na odważnych i gotowych stawić czoła każdemu, kto chciałby im przeszkodzić w dotarciu do celu.
Co łączyło ich z właścicielem statku? 
Wielokrotnie zastanawiał się nad tym pierwszy oficer, ale wiedział, że nie o wszystko można pytać kapitana, który na drzwiach do swojej kabiny kazał umieścić tajemniczy symbol – mosiężną literę G wpisaną w cyrkiel i węgielnicę. (więcej czytaj na stronie "Mary Celeste Legenda i fakty")


                                                        
                          
Krótki postój w Hawanie był,  jak zeznał oficer przed sądem , kolejna okazją do wysłania – przez mówiących nieznanym mu językiem przybyszów –  listów do Paryża i na Wołyń – krainę gdzieś w dalekiej Rosji. Dlaczego mimo złej, pogody kapitan za namowa tajemniczych podrożonych tak łatwo zdecydował się opuścić bezpieczny port?. Czy liczył na to, że uda mu się przed nadciągającym sztormem ominąć zdradliwe wody Florydy a może były inne ważne powody? Tego mimo dociekań sądu nie dało się ustalić.



Położenie wraku "Warsaw".


     Obecnie na podstawie najnowszych badań wykonanych za pomocą symulacji komputerowej i trójwymiarowego obrazu z sonaru ustalono, że szczątki wraku spoczywają na głębokości 135 mertów i są znacznie oddalone od pozycji wskazanej w dokumencie sądowym z końca XIX wieku. Dotarcie do pozostałosci  żaglowca, że względu na głębokość, na jakiej spoczywają i fakt, że znajdują się na terenie podmorskiego rezerwatu przyrody ( Looe Key National Marine Sanctuary) jest bardzo utrudnione. Ale dzięki temu bardzo prawdopodobnie jest to, że wrak nigdy nie był eksplorowany przez zawodowych poszukiwaczy skarbów i nurków amatorów, jakich pełno jest na Florydzie

                                                                        Szczątki żaglowca.                                               foto. NOAA

Co się stało ze skarbem, czy nadal znajduje się we wraku?  Kim naprawdę był właściciel brygu „Warsaw” i co łączyło go z sędzią z Key West i Masonami z Filadelfii?  A co wspólnego z tą całą historią ma zamek w Niedzicy?
Mimo że zgromadzono wiele materiałów historycznych, przeanalizowano istniejące dokumenty oraz przeprowadzono badania dna morskiego to „ Tajemnica Brygu Warsaw”    nadal pozostaje zagadką.

Piotr Nawrot ©   


© Copyright . All rights reserved.
 Na podstawie Ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych z dnia 4 lutego 1994 r., publikator: Dz. U. 1994, nr 24, poz. 83, tekst jednolity: Dz. U. 2006, nr 90, poz. 631 nie udzielam zgody na wykorzystywanie moich materiałów do jakichkolwiek celów bez mojej zgody."

nawrot@imcs.rutgers.edu









 
Książka jest do nabycia w  księgarniach i w Wydawnictwie Papierowy Motyl
http://www.papierowymotyl.pl/

    

                   Film z wyprawy do kanionu  "Colca" w ,której uczestniczył między innymi  autor  tego bloga.
                                                                                                                                

Przedstawiony materiał jest tylko wizją autora choć opartą na prawdziwych  faktach hidtorycznych  i dokumentach .
Wszelkie prawa zastrzeżone Piotr Nawrot©

 Można kopiować  dla celów nie komercjalnych z podaniem imienia i nazwiska autora.